jego, zerwała się i chciała uciekać. Ale on drogę jéj zastąpił.
— Czego płaczesz? — zapytał.
Nie odpowiedziała. Stała przed nim, odwracając spłakaną twarz i zasłaniając ją ręką.
— Może... może po tym ogrodniku z Zawirowa, który ci tę różową pelargonią darował?
— Niech jego dyabli wezmą! — sarknęła.
— Cóż? za matką ci tęskno?...
— A tęskno, ale nie dla tego...
— Nie dla tego płaczesz? Więc dla czegóż?
Nie spostrzegł wcale, że rozmawiał z nią w taki sposób, w jaki ludzie dorośli rozmawiają z dziećmi.
— Może już w służbę tę trzeba ci iść?
Łzy deszczem polały się z jéj oczu.
— A już, trzeba — szepnęła — wuj miejsce znalazł...
Wziął ją za rękę.
— Lękasz się służby... biédna...
— Nie, nie — zawołała — nie tego...
— Czegóż więc? Smutno ci, że pomiędzy obcymi...
— Nie! nie!
Z giestem rozpaczy załamując dłonie i oczy sobie niemi zasłaniając, krzyknęła prawie:
— Ja ztąd nie chcę iść... Boże mój! po co ja tu przyjechała! Jak te drzewa w ziemię, tak ja tu już wrosła!...
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/198
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.