Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rzekł przechodzący, i śpieszył daléj, lecz potrącony, z dźwiękiem uradowania w głosie, zawołał:
— Michasiu! poznałem cię po głosie!
— O! słowo honoru! i ja po głosie poznaję... Ławicz, czy co? no, góra z górą... kopę lat... ale czegóż ty tu tak stoisz?
— Ja w tym domu mieszkam, i słuchałem tego ślicznego śpiewu na piérwszém piętrze...
— Prawda, że ona ślicznie śpiewa! — zawołał Kaplicki, — ale gdybyś ją samę widział, jaka śliczna! Patrz, ja tu co dzień na piérwszém piętrze bywam, a nie wiedziałem, że ty w tym samym domu... Ale słuchaj-no, poczekaj, czy nie o tobie tylko one mówiły... no, no! gdzież twoje mieszkanie?
— Na poddaszu.
— Akurat! z pewnością o tobie! szczególny wypadek, słowo honoru, i zabawny!
Mówiąc to wszystko, aż zanosił się od śmiechu, tak go coś rozweseliło. Ławicz ze zdumieniem zapytał:
— Z czego się tak śmiejesz? Kto o mnie mówił? Kto może wiedziéć o mnie?
— No, chodź ze mną, to ci wszystko opowiem; przytém zawiniłem przeciwko tobie, i usprawiedliwić się muszę. Przez tyle lat straciłem cię był z oczu, ale kłopoty, widzisz, interesa... człowiek jak przyjedzie do miasta, nie wié, na którą nogę ma stanąć, a teraz jeszcze o czém-ś ważniejszém myślę... Chodź do mnie.