Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

człowieka, budzonego ze snu przez doświadczane wewnętrzne ukłócia. Kłóło go coś wewnątrz, podnosił głowę i ściskał ją w obu dłoniach, albo téż nagle splecione ręce na kolana opuszczał i, z pochyloném czołem, szklistym wzrokiem wpatrywał się w brudne deski podłogi. Bywały téż już wieczory takie, w których nie czytywał wcale. Ukłócia uczuć, których określać ani w które wsłuchywać się nie chciał, podnosiły go ze stołka. Wstawał, brał czapkę i wychodził na miasto.
Na mieście, w zmroki zimowe, pełno było kuligów, szumnie pędzących środkiem ulic, lamp, oświetlających okna sklepowe, twarzy kobiecych, przesuwających się na oświetlonych tłach, śpiesznych stąpań po skrzypiącym śniegu, tonów muzyki, brzmiącéj w głębiach domów, a jękiem lub chichotem wnikającéj w uliczny szum. Z całéj téj mieszaniny świateł, linii i dźwięków, jedna tylko muzyka zwracała uwagę Ławicza. Jakież inne zjawisko ze świata otaczającego obchodzić go mogło? Nigdy, przy chóralném brzęczeniu dzwonków, nie pędził on wesoło z żadnym kuligiem takim; nigdy nie zaglądał do bogatych, wewnątrz oświetlonych, tych sklepow; żadnéj z przesuwających się w świetle twarzy tych kobiecych nie umiał nazwać po imieniu. Od wielu téż lat, od czasu, gdy z mieszkania matki jego wyniesiono fortepian, po którego klawiszach przebiegały często białe jéj palce, tyle tylko słyszał muzyki, ile z wnętrza domów