innych istot ludzkich. Ktoś tam znać fajkę palił, bo grube nicie brudnego dymu zwolna wlekły się powietrzem ku otworowi piecyka. Jakaś twarz męzka młoda, lecz blada, a na długiéj, ciemnéj szyi osadzona, od czasu do czasu wysuwała się z mroku, to znowu się w nim kryła. Jakieś zczerniałe skieletowe ręce wydobywały się na oświetloną przestrzeń, zdając się grozić czy upominać. Niekiedy słychać było jeden tylko głos, płynnie i łagodnie przemawiający, to znowu wydymający się do patetycznych i wzniosłych tonów; niekiedy zaś wybuchał chór zmięszanych głosów zapytań i opowiadań, lamentów i śmiechów. Wszystko to razem sprawiało wrażenie podziemnéj ludzkości, całkiem różnéj z tą, która żyła nad powierzchnią ziemi, lub obozowiska, w którym zgromadzili się wpółdzicy koczownicy, aby weselić się i żalić, uczyć się i naradzać, tak, jak to czynić umieli i mogli.
Była to szkoła Szymona Kępy.
Dom, w którym mieszkali Szarscy, był budową drewnianą, dwupiętrową i w kilka facyatek u góry zaopatrzoną. Niegdyś mogły się tam znajdować wcale porządne nawet mieszkania; teraz jednak nietynkowane ściany spoglądały na świat pozbawionemi szyb otworami, a u szczytu, pośród zczerniałych i kruszących się kominów, stérczały tu i owdzie, ogołocone z dachówek, krokwie. Spiczaste daszki fa-