gotówby jeszcze całą zimę nie przyjmować u siebie biednego krewnego, który szuka odrobiny przyjemności, gdzie może... Nie; do Berkla niepodobna, ani do Szarla, ani do Springla, ani do Karoliny... Tam może znowu?... straszno! Nuż zjawi się drab ten z czarnemi oczami... i w ogóle, zresztą, wstrętna kompania i niebezpieczna! Kędyż więc udać się? Co z sobą robić? Do wieczora parę godzin jeszcze zostaje, a wieczór jesienny taki długi... długi... długi...
W tem, pośród szerokiéj ulicy, zadzwoniło, zaśpiewało, zatentniało mnóstwem biegnących stóp, zawrzało krzykami i chichotem mnóstwa piersi. Naprzeciw, idącego chodnikiem, Lirskiego sunęła czarna masa ludzi, kobiét i mężczyzn, dorosłych i dzieci, biednie i dostatnio wyglądających. Wszystko to popychało się, otwierało sobie, jak mogło, drogi i przéjścia, a ciekawie lub chciwie spoglądało ku środkowi tłumu, w którym rozlegały się, małe snać, lecz liczne dzwoneczki, śpiewy cieniutkich i piskliwych głosów, przytupywania nóg, poruszających się w takt dzwonków, bębenków i metalowych jakichś narzędzi. Lirski przycisnął się do muru i z łatwą do pojęcia ciekawością, zwyczajną u ludzi, którzy większą część życia swego na ulicach miejskich spędzają, przyglądać się zaczął, sunącemu przed nim, hałaśliwemu orszakowi. Zrazu pstra fala ludu zasłaniała przed nim ów punkt środkowy, ku któremu zwracały się spojrzenia i gesta wszystkich oczu i rąk; lecz, po chwili, roztrącona jedném z tych wewnętrznych poruszeń, które, jak prądy o nieznanych źródłach, przebiegają wszelkie tłumy, fala ta rozstąpiła się w miéjscu jedném, a skupiła w inném tak, że Lirski rozejrzeć się mógł wybornie w przyczynie ulicznego tego zbiegowiska i hałasu.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Sylwek Cmentarnik.djvu/208
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.