Wstała, wzięła ze stoliczka otwartą bombonierkę i z postawą zawsze jeszcze wyniosłą, lecz nie bez pewnego uprzejmego wdzięku, podała ją Liwskiej.
— Proszę... Może trochę cukierków. Daktyle z masą marcypanową, albo może ananas...
Liwska uśmiechnęła się.
— Dziękuję. Zęby bolą mię od cukierków. Nie jadam.
Szeroko od zdziwienia otworzyły się oczy Elwiry Rozy. Więc ktoś na świecie może nie jadać cukierków, gdy one są, tuż są i takie wyborne! To coś nadzwyczaj... Ale prawda! kiedy kto daje lekcye... Nagle, jakaś myśl, czy przypomnienie strzeliły jej do głowy. Szybkim ruchem znowu na foteliku siadając, zaczęła:
— Czy to przypadkiem nie Julek Liwski...
I natychmiast poprawiła się.
— Pan Julian Liwski jest mężem pani?
Liwska nie odpowiedziała, lecz na zwiędłą twarz jej wybuchnął rumieniec i, wnet znikając, pozostawił ją bledszą jeszcze, niż była przedtem.
— Aha! — zawołała Elwira Roza — teraz już rozumiem wszystko! oho! Zjadacz to był... grał! szczególniej grał, ale i co innego także...
Nagle zaniepokoiła się ogromnie i z oczyma biegającemi, z bezwładnymi nieco gestami, bezładnie mówić zaczęła:
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Przędze.djvu/096
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.