Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 02.djvu/095

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tulnej sali przyjmowała na adamaszkiem obitych fotelach i częstowała czekoladą z biszkoptami lub wybornemi z klasztornego ogrodu owocami, mówiły jej to nieraz, a ona z uśmiechem odpowiadała, że Bóg, który stworzył motyle i tęczę, nie może przekładać grubiaństwa nad wytworność, szpetoty nad wdzięk. Istotnie, jej twarz różowa i pąsowe usta, a nadewszystko szafirowe jak bławatki oczy, z czarnych osłon welonu wyglądały świeżością i wdziękiem, a kibić, w starannie zawsze ułożonych fałdach habitu, nieco ciężka, miała miękką okrągłość kształtów i taką powagę ruchów, że one same już zdradzały w niej dostojniczkę kościoła, z domu księżniczkę.
Taką była matka Romualda. Teraz niepodobna byłoby zaręczyć, czy z należytą uwagą przysłuchywała się żywotowi świętego Aniceta, męczennika, czytanemu na pięknej ambonce, nosowym i nudnym głosem apatycznej i wiecznie zdającej się usypiać siostry Elżbiety. Z bardzo małem upodobaniem jedząc rosół, który też miseczki wszystkich zakonnic napełniał, niespokojne trochę spojrzenia rzucała na okno kuchenne, za którem spostrzegała matkę Floryannę w podniesionym habicie i zawiniętych po łokcie rękawach, krzątającą się wśród próbantek, które jej w kuchennych zajęciach dopomagały. Je-