Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 02.djvu/088

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rowało dzwonienie groźnie wstrząsanych kluczy i wtedy w mgnieniu oka rozsypywała się gromadka i z rozbiegającemi się we wsze strony strumykami cichych śmieszków, nikła. Ale dziś matka Norberta, gdzieindziej snadź zajęta, nie nadchodziła i kolumna splątanych ubrań, członków i głów dziecinnych, w wązkim otworze drzwi dość długo stała naprzeciw czarnego orszaku z zasłoniętemi twarzami i zgiętemi szyjami, z płomykami zapalonych świec i złotych krzyży, sunącego bez szelestu kroków, lecz z basowym gwarem półgłosów, długim kurytarzem, w wielkiej światłości dziennej, przez smugi słonecznych blasków.
Wtem, coś tam stało się nadspodziewanego, czyjeś małe stopy zbyt silnie przycisnęły czyjeś szczupłe kolana czy ramiona, bo ze środka kolumy ozwał się przytłumiony, ale gniewny krzyk: — »Klarciu, co robisz?« a u szczytu jej najpierw jedno, potem drugie i trzecie dziewczątko parsknęło śmiechem; podstawy jej zachwiały się i wszystko runęło, rozsypując się na części i z hałasem zatrzaskując drzwi, za któremi dały się tylko słyszeć stuki upadków, krzyki przestrachu, ciche początki kłótni i górujące nad wszystkiem długie, zanoszące się, szybko kędyś z tententem stóp, oddalające się śmiechy.