Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 02.djvu/071

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Stopą o ziemię uderzyła w taki sposób, jakby tę kulę z gliny i błota, z pod nóg swych wytrącała. Niech leci w bezdenną otchłań! Ona wzbije się nad nią samotna i zwycięzka wzleci ku źródłu doskonałego dobra i zmiesza się z nim w krainie wieczności. Nie miała najlżejszego przypuszczenia, że w tej chwili ściślej niż kiedykolwiek łączyła się z naturą swego rodu, w pysze i samolubstwie; czuła owszem ogromną żądzę wydarcia się z pośród ludzkości, wyniesienia się nad nią, karcenia i gnębienia tego, co ją upodobniało z ludzkością i do ziemi przykuwało. Cóż to było, jeżeli nie ciało, ta szmata przepojona wyziewami ziemi, ten zbiornik pokus. Ono to było tym przyjacielem ziemi, który w niej litość dla ziemi obudzał, spólnikiem szatana, wrogiem Boga. Nie dość jeszcze surowo obchodziła się z niem dotąd, nie zdołała go jeszcze podbić. Upokorzyło się było wprawdzie, przycichło, ale było to znać tylko podstępne zaczajenie się, aby w chwili sposobnej tem skuteczniejszą napaść wykonać... Ach, kusicielu, wrogu, wiecznie odradzający się wężu!...
Teraz linia jej ust przybrała wyraz nienawistnej zaciętości, oczy błyskały ostro i srogo. Bardzo blada, stanowcza, prędkiemi, ale pewnemi ruchy zdejmowała czarny welon,