Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 02.djvu/069

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Tak myślała i płakała cicho, nieruchomo, wielkiemi łzami, które równo i powoli padały na czarny habit, na złoty krzyż u piersi i na ręce, które piekły, tak były gorące; ale ona tego nie czuła. Tak była przyzwyczajona zawsze i tylko z Bogiem rozmawiać, że i teraz myśl jej, jak z dna otchłani, do niego przemawiała.
— Panie Wszechmocny, dlaczego nie przemienisz? Ojcze najlepszy, czemu nie litujesz się? Bezmiarze światła, dlaczego nie oświecasz? Ręko najmocniejsza, czemu nie dźwigasz? Wiedzo doskonała, czemu nie naprawiasz? Baranku Boży, który gładzisz grzechy świata, czyż one są zgładzone? Chryste Zbawicielu, cóż jest zbawionem? Chryste Odkupicielu...
To imię wstrząsnęło nią i przywróciło jej przytomność. Spojrzała na krucyfiks, porwała się na nogi i śmiertelnie przerażona krzyknęła.
— Chryste! wszakże ja bluźnię!
Z załamanemi dłońmi i obłędem w oczach myślała, że ten jeden dzień zniszczył długoletnią pracę jej serca i woli: oddalił ją od Boga, którego obraziła uczynkiem, myślą i słowem, — uczynkiem, bo przez chwilę poddała się była pociągowi ziemskiemu; myślą, bo przez długie godziny tonęła w ziemskich