Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 02.djvu/061

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

pomnienia widok jego ku niej przywoła, i dlatego właśnie, że to wiedziała, zbliżała się ku niemu coraz prędzej i nieprzezwyciężeniej, tak jak wszelkie ciało zbliża się do swojego magnesu, a człowiek do cienia swojego straconego szczęścia. Kiedy dłoń na ramieniu tego dziecka położyła, na sekundę, na mgnienie oka uczuła, że małe to stworzenie bardzo kocha i namiętnie zapragnęła ogarnąć je ramionami, do piersi przycisnąć, pocałunkami okryć, tak, jakby ono było drogim cieniem jej straconego szczęścia. Więc choćby przez błyskawicę czasu kochać mogła coś, co nie było Bogiem i niebem, co było marnym zlepkiem gliny, brudną grudą ziemskiego błota, zjawiskiem, które wobec wieczności ma trwanie oddechu, a wobec prawa śmierci jest trupim skieletem, przyobleczonym w prędzej czy później opaść zeń mające łachmany ciała i pozory życia!
Ale, niestety, całą tę nędzę bardzo kochała przez chwilę, dlatego, że była ona czarodziejskiem zwierciadłem, które nagle z nadzwyczajną wyrazistością i siłą ukazało w sobie odbicie jej dalekiej, wzgardzonej, znienawidzonej przeszłości. Więc, oddalone powracać mogło, na dnie duszy śpiące — budzić się z głośnym krzykiem, z pamięci wyrzucone — być niezapomunianem! Więc po tak długich