Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 02.djvu/059

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

oczach było grzechem, nie przebaczała sobie, ani przed sobą i Bogiem osłaniać nie usiłowała. Jedno słowo, bez wymówienia którego obejść się mogła, jeden kąsek chleba, już bez uczucia głodu przełknięty, jeden przelotny uśmiech lub jedna sekunda lenistwa, były to dla niej plamy, które coprędzej z duszy swej ścierała pokorą, skruchą, prośbą o przebaczenie, czasem kolącą szatą z włosianej tkaniny, na resztę nocy przywdziewaną. Bywały jednak dnie, w których, najmniejszego z owych pyłków grzechu, pomimo najgorliwszego poszukiwania w sobie nie znalazłszy, doświadczała takiego szczęścia, jakiego zwykle doświadcza człowiek, gdy za rąbek szaty pochwytuje swój wysoki, z uporem wielkich miłości, ścigany ideał. Czuła się wtedy lekką i białą jak płatek śniegu, blizką Bogu, pełną nadziei. Gasząc lampkę, wymawiała ciche, głęboko odczuwane słowa wdzięczności i na twardem posłaniu wyciągając ciało, od klęczącej albo leżącej na zimnych posadzkach postawy zbolałe i zziębłe, zamykała do snu oczy z takim uśmiechem, z jakim to czyni dziecko na łonie łagodnej matki. Pokryta morzem cienia i ciszy, usypiała w bezbrzeżnym spokoju dalekości świata, zgody z Bogiem, słodyczy jutra, pewności zbawienia.
Tak było przez lat dwanaście. Dziś prze-