Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 01.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ale zobaczywszy, że żyd po swojemu, lecz dobrze, robi, mruczał zcicha:
— A prawda, prawda! miałeś racyę!..
Tamten także, już uspokojony, pomrukiwał:
— Kiedy idzie o moją robotę, to ja zawsze mam racyę...
Znowu milkli, przyglądali się, majstrowali, przybliżali ku sobie czoła poprzerzynane zmarszczkami i ciemnemi liniami okularów, mieszali nad stołem ręce zwiędłe z delikatnemi ruchami palców suchych; oddechy ich głośne i przeciągłe łączyły się ze szmerem zegarów, płynącym dokoła falą nieustanną.
Wtem z tej fali szmeru suchego i śpiesznego wydobył się głos basowy, bardzo czysty i wydzwaniać zaczął: raz, dwa, trzy! Za czwartem uderzeniem przybiegł mu z wtórem, jak młodzieniaszek mężowi dojrzałemu, cieniutki głosik wiolinowy i wykrzyczał: raz, dwa! A za trzeciem uderzeniem swojem dostał wtor głosów innych, którym wnet przybiegły z pomocą jeszcze inne, aż chór cały, zgodnie uderzywszy kilka razy, stopił się znowu do trzech i dwóch głosów, kończących wygłaszać godzinę dziesiątą.
Dwaj ludzie podnieśli z nad stołu głowy i opuścili na kolana ręce. Żyd mówił z uśmiechem: