Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 01.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kich, które mam, najpodobniejszy — rzekła i umilkła.
On milczał także; laskę oparł o kolana, a obiema rękami ująwszy ramy, portret w ukośnej nieco linii podniósł i twarz nizko nad nim pochylił. Srebrne połyski jego włosów mieszały się w świetle lampy ze złotym blaskiem ram, od których wypukło-ciemne, wyschłe jego ręce odrzynały się ostro. Znowu więc ci dwaj ludzie, po długim rozłączeniu, patrzyli na siebie: jeden martwem, malowanem, drugi zoranem, zgrzybiałem obliczem...
W wielkiej ciszy salonu szemrał tylko jednostajny tentent zegara. Minuty płynęły; oni ciągle na siebie spoglądali i tylko siwa, ciężka głowa żywa, coraz niżej pochylała się ku malowanej. Wzroku jej dostrzedz było niepodobna, bo powieki wydawały się przymkniętemi i nawet przymykały się coraz więcej. Srebrne włosy i złote ramy połyskiwały, zegar tentnił, minuty płynęły, oni ciągle na siebie patrzyli...
Czy tylko patrzyli?... Może widmo zdrzemnęło się nad portretem? Tak; najpewniej... drzemie. Oczy ma prawie całkiem przymknięte, oddech długi i głęboki, na bezbarwnych ustach wyraz słodkiego marzenia... Tak — zdrzemnął się i zasnął.
Światełko w ruinie — zagasło! Kobietę,