Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 01.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mógł. W zamian i jego oczy ze źrenicą błękitną, po zżółkłych białkach pływającą, i cała twarz z wielkiem, szlachetnie zarysowanem, głęboko zoranem czołem, z obwisłemi policzkami i źle ogoloną, więc krótkim, białym włosem porosłą brodą, zdawały się z nieśmiałem i bezgranicznem zdziwieniem wołać:
— »Co to?... jak to?... Mnież to upuszczony przedmiot z ziemi podniesiono?... Mnież to spotkało?...«
Odchodziła już ku swojemu krzesłu, gdy posłyszała głos chropawy i nieśmiałością stłumiony, który po kilkakroć wymówił: Dziękuję! dziękuję! — a po chwili, z głuchem uderzeniem laski o kobierzec i przytłumionym, krótkim śmiechem dodał:
— To mój syn!
Zrozumiała, że tem imieniem laskę swoją obdarzał i w myśli jej zakręcił się wyraz: »biedak!« Jakże biednym być potrzeba, aby tak niezmiernie zdziwić się otrzymaniem tak drobnej przysługi, a kawał drzewa nazywać synem!... Czy jej tylko się tak zdaje, czy istotnie słyszała coś kiedyś o jego synie?... Tak, tak; miał on syna... W tej chwili nawet, jak niewyraźny cień, kędyś daleko w przestrzeni i czasie staje przed nią wysmukła młodzieńcza postać: przypomnienie z lat dziecinnych! Obszerny i ozdobny gabinet jej ojca, do któ-