wielkim pędem przelatują sanki; potem znowu cisza, a w niej oddalone, metaliczne, ciągłe dzwonienie, z ludnych miejsc miasta dochodzące; zimne połyski mnóstwa zamarzłych okien — i księżyc, który, u końca nieprzejrzanego szlaku ulicy wschodząc, wśród powszechnej białości złotym sierpem świeci...
Białość powszechną i zimne połyski zamarzłych okien miał w oczach, a ciszę pełną oddalonego dzwonienia w uszach, gdy wchodził do swego mieszkania.
Zimno! o tyle tylko mniej, niż na ulicy, że wiatr za grubemi ścianami pozostał, ale mróz na tych ścianach srebrnemi iskrami szronu błyszczy i szyby okna alabastrową[1] rzeźbą okrywa.
Pokój obszerny, bo we trzech mieszkali tu od dość dawna, ale tamci na czas jakiś przenieśli się do kolegów, posiadających opalane piece. Bo tu żelazny piecyk w kształcie czerwonawego słupa od paru tygodni zupełnie bezużytecznie w kącie stoi. Naprzeciw niego leży na ziemi coś nakształt pościeli, u innej ściany stół z trochą papierów i książek, krzesło z podartem słomianem siedzeniem. Wszystko to w obszernym, wysokim pokoju ma pozór wysepek, rozrzuconych po oceanie, na który spływa zmrok.
Dłużej niż zwykle przebywał dziś swoją codzienną kilkowiorstową drogę, dłużej niż zwykle wspinał się na pięciopiętrowe wschody i —
- ↑ Biały, wpół przezroczysty kamień, z gatunku wapieni.