Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Pompalińscy.djvu/427

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie zgadłbyś nigdy p. hrabio, o czem mój biedny Adam mówił wtedy! Nie o mnie, nie o dzieciach, nie o interessach swych, nie! Wszystko to już nie istniało dla niego! Oto wyliczał rozmaite, rozmaite nieszczęścia, które działy się wtedy na świecie... jedno po drugiem... całą długą, długą litanją... z tego to wyniknie, mówił, a z tamtego znowu tamto... Mówił tak godzinę dobrą do samego siebie, mnie bowiem, chociaż siedziałam tuż przy nim, ani spostrzegał!.. Nagle, porwał się z krzesła, oczy mu w słup stanęły, twarz zbladła jak u trupa. Ścisnął głowę w obu dłoniach, okropnym jakimś głosem krzyknął: „Przepaść!“ i upadł na ziemię. Rozesłałam natychmiast po doktorów... zjechali się, lecz jakże strasznym był ich wyrok! Mąż mój, kochany panie Cezary, ojciec moich dzieci był obłąkanym...
Wraz z ostatniemi wyrazami p. Żulieta poniosła chustkę do oczu. Dwaj stojący u okna bracia spoglądali na siebie i szeptali zcicha:
— Nie pojmuję co się stało mamie i Delci...
— Poco było przy obcym człowieku zagajać tę rozmowę...
Delicya powstała z krzesła.