Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Pamiętnik Wacławy vol III.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tak się byłam zamyśliła, że nie spostrzegłam, jak matka moja opuściła pokój, i jak pan Rudolf zbliżył się do mnie i wziął mnie za rękę. Ockniona nagle, podniosłam oczy i spotkałam się ze wzrokiem jego, utkwionym we mnie. Nigdy nie przypuszczałam, aby w przyćmionych, posępnych źrenicach pana Rudolfa, mieścić się mogło tyle słodyczy, ile jéj tam było w téj chwili.
— Czy to ta sama sonata, którą pani grałaś na weselu panny Zenony i o któréj Witold tak dobrze pamięta? — zapytał z ojcowską niemal czułością w głosie, a zarazem po bladych wargach jego przesunął się wpół serdeczny, wpół żartobliwy uśmiech.
Ręka moja bezwładnie zawisła w jego dłoni... zawstydziłam się, bo zrozumiałam, że mnie odgadł. Mimowoli powieki moje spuściły się i poczułam, że rumieniec wystąpił na czoło. Pan Rudolf mocniéj jeszcze rękę moję uścisnął.
— Nie spuszczaj pani swoich prawych, otwartych oczu — rzekł z tém samém, co piérwéj, nagięciem głosu — spójrz lepiéj na mnie i powiedz, czy jestem człowiekiem zdolnym sprofanować twe uczucia, lub ich nie rozumiéć?...
Instynktowo wzrok na niego podniosłam i znowu spotkałam się z jego spojrzeniem. Ujrzałam w niém tę samę, co dawniéj, głębią przebolałego i przyrosłego do źrenic cierpienia, a obok niéj nieskończoną dobroć serca i niewygasły jeszcze żar gorącéj duszy.