Nie potrafię już teraz z powikłanego pasma wspomnień oddalonych wysnuć pamięcią jednolitéj nici, która zwolna, stopniowo, wiodła mię znowu w zaczarowane krainy marzeń i poetycznych rojeń o miłości.
Pan Lubomir bywał u nas często, zawsze jednako melancholijną miał pozę, długie włosy jego zawsze mu w romantycznym nieładzie opadały na czoło, a on odrzucał je w tył niedbałém głowy wstrząsaniem. Ale więcéj, niż zagadkowa melancholia, którą od stóp do głowy był obleczony, więcéj, niż długie zadumy, w które często zapadał i w których lubił oddalać się od towarzystwa, więcéj, niż wszystkie te zajmujące pozory, zdające się mówić o duszy poetycznéj, rzewnéj i umyśle nurtowanym wysokiemi myślami, pociągały mię ku niemu słowa jego szlachetne, pełne zapału, które zdrojami z ust mu płynęły, opiewając wielkie braterstwo ludzi, potęgę miłości, wdzięki przyjaźni, lub grzmiąc oburzeniem na przesądy, próżność, błahostki, niestałość. Serce moje, czujące niczém nie zatamowane porywy do wszystkiego, co, lubo nieznane i niepojęte dobrze przeze mnie, widniało mi z dala szlachetnością i cnotą, wtórowało tym mowom jego przyśpieszoném biciem. Głowa moja, w któréj najgłębszym gdzieś kąciku leżało niewyraźne, lecz razem z duchem moim zrodzone pojęcie o prawdzie,