tu, gdy uklękłam przed oknem i modlić się chciałam. Chciałam się modlić, ale, niestety, nie mogłam! Rozhukana i rozmarzona zarazem myśl moja buntowała się przeciw słowom modlitwy, jakie wymawiały me usta. Dusza moja rwała się ku niebu, ale podnieść się z nad ziemi nie mogła. Czyliż tak silnie ujęły już ją w uścisk te połyski świata, przed któremi ostrzegał mię głos tajemniczy, z pod nocnego płynący sklepienia? Zmęczona, rozmarzona, z bolącą głową i pulsującemi skrońmi, udałam się na spoczynek, a usypiając, słyszałam, jak budziło się ptastwo w gęstwinach ogrodu, witając dzień radośnym świegotem i trzepotem skrzydeł, swobodnie wznoszących się ku słońcu.
Nareszcie opuszczaliśmy Rodów. Zgrabna karetka nasza wytoczyła się za bramę dziedzińca wraz ze staroświeckim koczem państwa Rudolfów, który przed laty musiał być pięknym i kosztownym, ale dziś przypominał tylko dawny dostatek i niewygasłą dotąd chęć błyszczenia pani Rudolfowéj. Pan Agenor towarzyszył nam konno.
O parę wiorst od dworu powozy nasze stanęły na rozstajnéj drodze, a matka moja i pani Rudolfowa wychyliły się z nich, aby ostatecznie się pożegnać.
— A pan w którą udasz się stronę? — spytała wujenka pana Agenora.