— Nie idź tam, nie idź, kochany panie Bolesławie — zawołała — oto pójdźmy lepiéj do ogrodu, tam ci wszystko powiem!
Straszne jakieś myśli przesunęły się zapewne po głowie Bolesława, bo twarz jego nabrała posępnego wyrazu.
— Czemuż mi pani tu, zaraz mówić nie chcesz? — spytał stłumionym głosem, ale pani Niemeńska żywo postąpiła ku drzwiom od ogrodu, Bolesław poszedł za nią.
Przeszli połowę alei, milcząc, pani Niemeńska mięła w ręku chustkę od nosa.
— Cóż się stało Wincuni? — ozwał się nareszcie Bolesław, a w głosie jego były tortury zaniepokojonego serca.
— Kochany panie Bolesławie — zaczęła pani Niemeńska, patrząc w ziemię — sama nie wiem doprawdy, jak mam ci powiedziéć o tém, co się stało. Nie gniewaj się na nas... nie bierz nam tego za złe... my wiemy i pamiętamy, ile dla nas uczyniłeś... my szanujemy cię, kochamy, ale widzisz, któż mógł przewidziéć?... Wincunia taka młoda, a to taki ładny i miły chłopiec...
Straciła wątek i nie wiedziała już, co mówić daléj.
Bolesław stanął nagle, i oparł się plecami o drzewo.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 1.djvu/269
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.