Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 1.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w pół leżącéj postawie; — już chwała Bogu nie jestem dziecko, ani żaden student. Ale tak niby ubocznie ciągle mi rozpowiada o swoich synach, jak to oni uniwersytety pokończyli, jak to oni pracują, jak to każdy młody człowiek pracować powinien ku pożytkowi ludzkości i chwale Pana Boga i t. p. i t. d. A ja słucham tego wszystkiego i niby nie rozumiem, że on do mnie pije. Każdy przecież ma swoje zdanie; on swoje a ja swoje!
— A naturalnie! — potwierdziło kilka głosów.
— Siankowski! — zawołał Alexander, nagle zrywając się z kanapy — widziałem twoje konie przed oberżą! śliczne, słowo daję, kasztanki! Zkąd je wziąłeś? a gdzieżeś podział swoje siwki? Pewno uciąłeś handelek i porządnie okpiłeś kogoś, bo miały początki nosacizny. No, przyznaj się! prawda?
— Jak Boga kocham, za mój miły gotowiusieńki grosz kupiłem kasztanki! — tłómaczył się śród ogólnego śmiechu, wzbudzonego słowami Alexandra, barczysty i ogorzały młody człowiek, z głosem niepospolicie grubym i w tużurku niepospolicie długim.
— No, a ileś za nie zapłacił?
— Co zapłaciłem, to zapłaciłem; nie powiem!
— Kłamie, słowo daję, kłamie! — zawołał Alexander. — Już ja jego znam. On na każdy jarmark prowadzi konie i zawsze wsadzi komu nosate, kulawe albo ślepe, a w zamian weźmie dobre. To samo zrobił i z siwemi!