Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 1.djvu/047

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A! — ze zdziwieniem i radością, zawołał szlachcic — więc pan jesteś tym znanym powszechnie i tak pożytecznie pracującym przyrodnikiem naszym, którego prace i nam prostakom pomagają znać i miłować naturę! Serdecznie, bardzo serdecznie witam pana na progu mojéj zagrody. Nazywam się Bolesław Topolski.
To mówiąc, jakby przez głębokie uszanowanie dla nauki i pracy człowieka, którego miał przed sobą, zdjął całkiem kapelusz i wyciągnął rękę ku swemu nowemu znajomemu.
W téj chwili dopiéro, gdy przez zdjęcie kapelusza odsłoniła się górna część twarzy zagrodowego szlachcica, pan Andrzéj mógł przyjrzéć się głównym cechom jego fizyognomii. Była to twarz, która, na piérwszy rzut oka, nie odznaczała się niczém, ogorzała i pospolitych rysów. Gdy nic nie mówił i oczy miał spuszczone, nikt-by ani chwili nie myślał mu przypatrywać się i tysiące osób mogły-by przejść koło niego, nie spojrzawszy nań inaczéj, jak mimochodem. Ale, gdy podniósł wzrok, zwracał na siebie koniecznie uwagę każdego, kto nań patrzył, bo miał takie spojrzenie, jakie rzadko spotkać można u ludzi jego stanu. W dużych szarych oczach jego była niepospolita głębia dobroci i myślącego spokoju, z za których wypływała chwilami nieokreślona jakaś rzewność, niby odblask tajonéj a może i nieświadoméj siebie poezyi serca. Czoło miał dość wysokie i bielsze od reszty