i widział Todros, ale dosyć było tego, aby serce, pełne kamiennéj wiary i niezmiernéj pychy, zdrętwiało mu w piersi.
„Bat-Kol!“ — pomyślał.
Szepty własnéj myśli, splątanéj i przerażonéj, wziął za szepczący mu do ucha głos nadprzyrodzony, głos tajemniczy i od samego Boga przysłany, który niegdyś, w uroczystych i krytycznych momentach życia, słyszéć się dawał starożytnym kapłanom i prawodawcom Izraela.
„Bat-Kol!“ — powtórzył drżącemi wargami, i zbladłą twarz powolnym ruchem zwracać począł we wszystkie strony.
Sala synagogi była już nawpół pustą. Lud odpływał, odpływał zwolna, a milczał wciąż, tak, jakby ogarnęła go bezdenna i nieprzezwyciężona zaduma, jakby milczeniem swojém dawał znak smutku ogromnego i wahania się ducha, który na żadną stronę przechylić się nie chciał, lub nie mógł...
Odeszli ubodzy i bogaci, wierni dotąd wielbiciele rabbina, i ci, którzy zawsze zdala się odeń trzymali; galerya tętniła od chwili do chwili pod szybkiém stąpaniem spóźnionéj niewiasty, i u ołtarza nie było już nikogo...
∗ ∗
∗ |
Jak niegdyś Józef Akiba, w jasną noc miesięczną, wracając z długiéj podróży, ze drżeniem szedł ku nizkiéj chacie swéj pasterskiéj, tak teraz ku rodzinnemu domowi swemu drżący i blady przybliżał się Meir.
Szedł on do rodzinnego domu swego, ale bez myśli zawitania doń. Wiedział, że trzeba mu iść ztąd, iść i po świecie, śród tułaczki, odrzucenia i nędzy ścigać cel ten, do którego tęsknił oddawna, ale który tak dalekim, tak dalekim był i do osiągnięcia trudnym.
Chciał spojrzeniem tylko pożegnać się ze ścianami domu, który był kolebką jego młodości... przestępować progu nie myślał.
Ale śród rzędu okien ciemnych i cichych zobaczył jedno, w którém połyskiwały migotliwe światełka. Stanął i patrzał chwilę. Za szybami rysowała się wyraźnie ciężka i nieruchoma postać prababki Frejdy, śpiącéj w głębokim fotelu. Spływała na nią szeroka smuga księżycowego światła i tysiące iskier rozpalała w okrywających ją klejnotach.
Meir wstąpił zwolna na wysoki ganek i położył dłoń na klamce drzwi. Wbrew zwyczajowi wszelkiemu drzwi były otwarte. Przeszedł wązki, długi kurytarz i stanął w rozwartych téż na oścież drzwiach bawialnéj izby.
Dom cały zalegała cisza grobowa. Czy spano tam tak głęboko? Było to niepodobném. Ale najlżejszy szelest nie powinien był przeszkodzić ostatniemu pożegnaniu prawnuka z prababką, ani odegnać go od jéj kolan. Meir ukląkł przed tą uśpioną i uśmiechającą się przez sen postacią niewieścią i na kolanach jéj złożył swoję głowę. Po raz ostatni spoczywał pod dachem tym.
— Bobe! — rzekł zcicha; — Elte bobe!