Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/216

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jem, po ojcach i dziadach odziedziczonym; a jednak blado-błękitne oczy jego połyskiwały niechętnie i złośliwie, ile razy młody pan zwrócił wzrok w inną stronę i wyrazu ich widziéć nie mógł. Być może, iż Reb Jankiel, nie myśląc wcale o tém i sprawy sobie z uczucia swego nie zdając, czuł przecież, jak od stojących w pokorze nóg jego ku sercu, które w codzienném życiu w wielkiéj nurzało się dumie, płynął gryzący jad otrzymanéj i wzajem oddawanéj — wzgardy, która, gdy na grunt złego serca upadnie, zasiewa nienawiść i zbrodnię.
— Nudzisz mnie, mój Janklu, z temi wiecznemi tagrami i kontraktami swemi! — niedbale i paląc cygaro mówił dziedzic Kamioński; — wstąpiłem do ciebie na chwilę tylko, ażeby mi konie odpoczęły trochę, a ty mnie już tu na dobre złapałeś...
Reb Jankiel ukłonił się szybko i giętko.
— Ja za śmiałość moję bardzo wielmożnego pana przepraszam, — rzekł z uśmiechem, — ale gorzelnia pańska otworzy się za miesiąc i ja chciałem pierwszeństwo u pana miéć...
— Dobrze! dobrze! — odparł szlachcic, — dla czegoż nie miałbym dać ci pierwszeństwa, skoro od trzech lat dzierżawisz już gorzelnię moję... ale po co tak śpieszyć... miesiąc czasu jeszcze...
— Co to szkodzi zawczasu o interesie pomyśléć? Ja woły już skupuję; a przy gorzelni wielmożnego pana sto wołów postawić trzeba. Sto wołów! czy to żart? ja takich dużych pieniędzy wydawać nie mogę, nie mając jeszcze od wielmożnego pana żadnéj pewności. Jeżeli wielmożny pan pozwoli, ja jutro do dworu przyjadę i kontrakt napiszem...
Młody pan wstał z fotela.
— Dobrze, — rzekł, — przyjedź... nie wcześniéj jednak, jak po południu, bo zrana mnie w domu nie znajdziesz.
— Wielmożny pan nocować będzie w sąsiedztwie? — zapytał Jankiel i powieki drgnęły mu nerwowo.
— W blizkiém sąsiedztwie, — odpowiedział szlachcic i chciał cóś jeszcze mówić, ale za plecami Reb Jankla, zwolna i nieśmiałą widocznie ręką poruszone, drzwi otworzyły się, a do pokoju wszedł młody Żyd, wysmukły, kształtny, czysto ubrany, z twarzą bladą i bardzo zmieszaną, a okiem gorejącém i śmiałém.
Na widok wchodzącego, Reb Jankiel instynktownym ruchem odskoczył w tył parę kroków. Po białéj i piegowatéj twarzy jego przebiegały drgnienia przestrachu.
— Czego ty tu przyszedł... — zaczął, ale głos uwiązł mu w gardle.
Młody pan za to, z obojętném na przybyłego spojrzeniem, zapytał:
— A czego chcesz, mój kochany? czy interes jaki do mnie?
— Do wielmożnego pana, — odpowiedział młody człowiek, głosem, zniżonym prawie do szeptu.
Uczynił zwolna kilka kroków naprzód, ale Jankiel zagrodził mu sobą drogę.
— Niech wielmożny pan nie pozwoli jemu rozmawiać ze sobą! — krzy-