Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tobie oczy wypłacze! Oj, oj! tyle biédy, że jéj głupi, ciemny Żyd Szybowski za żonę wziąć nie chce! Ja ją do Wilna powiozę i za generała, za grafa, za samego księcia ją wydam! Pfuj! co ty sobie myślisz? że dziad twój, Saul, bogaty kupiec jest i że ty sam po ojcu wielki majątek masz, to już ty wielki puryc i tobie wszystko można! Ja pokażę twemu dziadowi i twojéj całéj familii, że my o was tyle dbamy, co o stary pantofel!
Eli okna i drzwi starannie zamykał, a pani Hana ku komodzie jesionowéj, w pobliżu fortepianu stojącéj, poskoczyła, szufladę odsunęła i z niéj pudełka różne z kosztownościami wyjmować zaczęła.
— Na! — krzyknęła, rzucając pudełka na ziemię, — na! masz nazad swoje prezenta! Zanieś je téj karaimskiéj dziewczynie, z którą romans prowadzisz! Ona dla ciebie żoną będzie jak raz!
— Sza! — rozpaczliwie już syknął ku żonie Witebski i pudełka z kosztownościami z ziemi podnosić zaczął. Ale wyrwała mu je z rąk pani Hana.
— Ja to sama dziadowi jego odniosę i zaręczyny zerwę, — mówiła.
— Hana! — perswadował mąż, — ty głupstw tam narobisz... ja sam pójdę i rozmówię się z Saulem.
— Ale pani Hana nie słyszała nawet słów męża.
— Pfuj! — krzyczała, — ten głupiec, ten waryat, ten rozpustnik, mojéj córki nie chce! jemu karaimska dziewczyna od mojéj córki lepsza! Nu! to i chwała Bogu, że my jego pozbędziem się! ja Merę do Wilna powiozę i za wielkiego barona wydam!

∗                ∗


Było już około południa, gdy Meir domowstwo Witebskich opuścił, ścigany łajaniem i złorzeczeniami pani Hany, a cichemi wymówkami i pojednawczemi słowy Elego.
Na rynku wrzał już w całéj pełni ruch targowy. Obszerna przestrzeń okryta była wozami, ludźmi, końmi i bydłem, tak ściśle, że najmniejszy choćby przedmiot nie pomieściłby się już w tłumie tym gęstym, pstrym, krzyczącym tysiącami głosów i mrowiącym się tysiącami głów ludzkich i zwierzęcych. Znajdował się wszakże w jednéj stronie rynku kątek mniéj nieco natłoczony. Wznosiła się tam dość wysoka ściana licho pobielonéj budowy jakiéjś, a pod białawą ścianą tą siedział na ziemi starzec przygarbiony, w szarém, podartém, długiém ubraniu, z grubą czerwonawą chustką, okręconą wkoło szyi. Nogi, okryte obuwiem znoszoném i opyloném, przykrywały mu całkiem prawie zgromadzone dokoła w znacznéj ilości kosze i półkoszki, z łozy uplecione, słomiane kobiałki i tym podobne okazy koszykarskiéj roboty.
Był to Abel-Karaim.
Jakkolwiek dzień był letni i słoneczny, głowę okrywała mu wielka czapka, obłożona lisiém futrem, żółtém i puszystém; z pod niéj spływały na plecy i ra-