Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Bardzo przepraszam, — rzekł grzecznie, ale stanowczo, — ja nie pozwalam, żeby w moim domu ludzie robili to, na co nie pozwala święty nasz Zakon!
Rzekłszy to, usiadł spokojnie, patrząc jednak na Leopolda z pod siwych brwi, które zjeżyły się nieco.
Leopold poczerwieniał czerwonością szkarłatu, rzucił papierosa na ziemię i z tłumionym gniewem zgasił go nogą.
— No! ot jaka tu u was grzeczność! — rzekł do Meira.
— A na co ty, Leopold, w sabbat papierosy palisz?
— A ty nie palisz? — z ironią i niedowierzaniem patrząc w oczy towarzyszowi, zapytał gość.
— Nie palę, — stanowczo odparł Meir.
— To ty chcesz dusze ludzkie z ciemnicy wyprowadzać, a wierzysz, że nie palić tytuniu w sabbat, to święty Zakon?
— Nie, ja w to dawno przestałem wierzyć! — równie stanowczo jak pierwéj odparł Meir.
— To ty chcesz buntować ludzi przeciw wielkiemu rabbinowi i kahalnym, a sam ustępujesz?
Oczy Meira zaświeciły znowu, ale tym razem gniewnie jakoś i szydersko.
— Żeby szło o to, — zaczął, — aby jaką duszę ludzką od ciemnoty, albo jakie ciało ludzkie od nędzy wybawić, jabym nie ustępował, bo to ważne rzeczy są; ale kiedy idzie o to, aby ustom moim przyjemność zrobić — ja ustępuję, bo to głupstwo jest: a choć ja nie wierzę, aby Zakon ten świętym był i od samego Pana Boga pochodził, ale starsi w to wierzą; a mnie się zdaje, że kto starszym sprzeciwia się dla głupstwa, ten wielką niegrzeczność robi!
Leopold, wysłuchawszy przemówienia tego, odwrócił się od Meira i poszedł ku siedzącéj wciąż na brzegu krzesła Merze. Meir wiódł jeszcze za nim przez chwilę wzrokiem, w którym malowały się uczucia zawodu i gniewu, potém odszedł od okna i szybko izbę opuścił.
Nagłe to oddalenie się młodego człowieka wywarło silne wrażenie na kobiecéj części towarzystwa. Mężczyźni zaledwie zwrócili na nie uwagę, tak im się to naturalném, a po części i chwalebném wydawało, że narzeczony przez skromność i zawstydzenie unikał widoku wybranéj dla siebie przez starszych oblubienicy. Ale kupcowa z Wilna i pani Hana zasępiły się widocznie, a Mera pociągnęła matkę za suknią i szepnęła:
Maman! idźmy już do domu!
Meir tymczasem szybko zmierzał ku mieszkaniu przyjaciela swego, Eliezera, lecz zajrzał tylko przez otwarte okno nizkiéj budowy i poszedł daléj, bo izdebka kantora była pustą. Wiedział snadź, gdzie szukać towarzyszy swych. Zdążał prosto ku znajdującéj się za miasteczkiem łące.
Jak przed kilku tygodniami, łąka ta, prawdziwa tu oaza ciszy i świeżości, kąpała się cała w różowych blaskach zachodu. Porastające ją bujne trawy nie posiadały wprawdzie wiosennéj, szmaragdowéj barwy, bo zwarzyły je nieco le-