Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wała mi do snu, a z jéj oczu lały się łzy. A kiedy ja patrzę na te zmarszczki, co ona ich tak wiele na policzkach swoich ma, mnie przypominają się wszystkie kłopoty i zgryzoty, które ona przenosiła, gdy wdową została, drugi raz za mąż iść nie chciała, a handel sama prowadziła i powiększała majątek swoich dzieci. A kiedy patrzę na tę zmarszczkę, co ona ją pośrodku czoła swego nosi, mnie zdaje się, że ja widzę ten moment, gdy dusza ojca mego, Hersza, rozwiodła się z ciałem, i gdy moja matka padła na ziemię jak nieżywa i długo tak leżała, nie płacząc, nie krzycząc, nie jęcząc, tylko wzdychając cicho: „Hersz! Hersz! mój Hersz!“ Był to największy smutek, co spotkał ją w jéj życiu, i od tego powstała pośrodku jéj czoła największa zmarszczka...
Tak prawił stary Saul, ze wskazującym palcem, uroczyście wzniesionym w górę, i z zamyślonym uśmiechem na żółtych wargach. Słuchając go, kobiety wstrząsały głowami wpół smutnie, wpół przytwierdzająco i, spoglądając na siebie, mówiły zcicha:
Herst! herst!
Pani Hana zaś była tak rozrzewnioną i zachwyconą, że aż łzy ukazały się na jéj rzęsach. Otarła ją batystową chustką, którą trzymała wciąż w ręce, a potém rękę tę wyciągnęła ku Saulowi:
Danke! danke! — mówiła z uśmiechem wdzięczności na ustach.
Danke! — powtórzyła za nią większość obecnych, a kupcowa z Wilna, Witebski i parę innych, obcych rodzinie osób, rzekli pół-głosem:
A kługer mensz! erłycher mensz!... (mądry człowiek! zacny człowiek!)
Miłość i cześć synowska okazana przez Saula, a także obrazowe opowiadanie jego o macierzyńskich zmarszczkach, mile wzruszyły wszystkie serca i wyobraźnie.
Młody tylko Leopold, który dotąd, albo siedział milczący i chmurny, albo półgłosem z Merą po francuzku rozmawiał, powstał z miejsca swego i zbliżył się ku oknu, przy którém stał Meir. Wkoło kanapy rozpoczęła się znowu ożywiona rozmowa, zagajona wyrażoném przez panią Hanę ubolewaniem, że była to sobota i że fortepianu tu nie było, że zatém córka jéj nie może zagrać takich pięknych melodyj, iż od nich roztapia się jéj serce, a przed oczyma staje ogród botaniczny Wileński, grająca w nim orkiestra i rozmaite inne rzeczy, należące do utraconego przez nią raju cywilizacyi.
Dwaj młodzi ludzie pozostali w odosobnieniu zupełném; rozmowy ich usłyszéć nikt nie mógł. Zdawało się, że Leopold nie miał zrazu zamiaru przemówienia do Meira. Oddalił się on od towarzystwa w innym wcale celu, który zdradzała wydobyta z kieszeni kamizelki srebrna cygarnica. Ale Meir, gdy tylko zobaczył go zmierzającego ku sobie, postąpił parę kroków naprzód. Twarz jego zajaśniała radością.
— Jestem Meir, wnuk Saula, — rzekł, podając gościowi rękę, — chcę bardzo ciebie poznać, ażeby wiele rzeczy tobie powiedziéć i wiele od ciebie posłyszéć...