Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Rumieńce wytrysnęły na bladą twarz Meira. Z oczu jego posypały się iskry.
— Niech Rabbi Izaak sam stawi stopę swoję na plecach tych, co jak psy liżą jego nogi! — zawołał. — Ja Izraelita jak i on... ja nie jestem niczyim niewolnikiem... ja...
Skonały słowa na drżących ustach jego, bo stary Saul stanął przed nim wyprostowany, potężny, rozpłomieniony gniewem i rękę swą na niego podnosił. Lecz w téjże chwili, pomiędzy ręką tą starca, suchą lecz silną jeszcze, a twarzą młodzieńca wzburzoną i płomienną, zawisła dłoń mała, od starości wyschła, pomarszczona i drżąc rozdzieliła je z sobą. Była to dłoń Frejdy, która, obecna całéj rozmowie dziada i wnuka, zdawała się drzémać na słońcu i nic nie słyszéć; ale kiedy się rozległ w izbie namiętny wykrzyk Meira, a Saul powstał rozgniewany i groźny, ona powstała także, wyprostowana i milcząca, postąpiła parę kroków, i biedną, starą dłonią swą, niby tarczą, zasłoniła prawnuka... Ręka Saula opadła w dół... Zmiękłym już nieco głosem zawoławszy tylko ku Meirowi: — Weg! — opuścił się na ławę i ciężko oddychał.
Prababka usiadła znowu przy otwartém oknie, w słońcu cała; Meir opuścił izbę.
Wyszedł z głową schyloną i chmurném czołem. Uczuł w téj chwili całą niemoc dwą wobec wszystkiego, co wznosiło się nad nim wiekiem, znaczeniem, powagą; uczuł ciążące na sobie kajdany patryarchalnego ustroju rodziny. I tylko przy wspomnieniu o téj małéj, wyschłéj, drżącéj dłoni kobiecéj, która zasłoniła go przed grubiańskim aktem przemocy, uśmiech rzewnéj tkliwości przewinął mu się po ustach. Był to także uśmiech nadziei.
— Żebym ja to pisanie mógł dostać! — rzekł do siebie, dłoń przesuwając po czole.
Myślał o pisaniu Michała Seniora, i o tém, że jedna tylko stara prababka wiedziała, kędy go szukać trzeba, i o tém także, iż gdyby je miał, wiedziałby może co mówić, jak czynić...
Saul tymczasem siedział długo na ławie, sapiąc ze zmęczenia i ze zmartwienia wzdychając. Parę razy spojrzał na matkę i uśmiechnął się. Dziwném zdawało mu się może to nagłe wstawienie się za prawnukiem, wiecznie drzémiącéj i milczącéj, stuletniéj rodzicielki jego, a może i wdzięcznym jéj był w głębi serca za to, iż nie pozwoliła, aby w uniesieniu gniewném skrzywsził wnuka-sierotę.
— Rafał! — zawołał po chwili donośnym głosem.
Do izby wszedł najstarszy z synów jego, poważny, siwiejący, czarnooki mężczyzna. Był on po Saulu najstarszym w rodzinie; wnuki już dorosłe miał, szeroko rozgałęzione interesa handlowe po świecie prowadził: ale wołanie ojca usłyszawszy, porzucił wnet rachunkowe księgi swe, przerwał żywą rozmowę z bratem i stanął przed ojcem.
— Czy Eli Witebski jest w domu? — zapytał Saul.
— On wczora z dalekiéj drogi powrócił i teraz w domu swoim odpoczywa, — odrzekł syn.