Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/045

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mężczyzna, w długiém ubraniu, obłożoném u szyi i piersi kosztowném futrem. Wszedł, zamknął drzwi za sobą i stanął przy progu, onieśmielony jakby, czy zawstydzony, Spostrzegł, że spóźnił się, że wspólne rodzinne modlitwy odmówionemi zostały bez niego, że oczy dziada jego, Saula, dwóch stryjów i kilku starszych kobiet, spotkały go wejrzeniem surowego wyrzutu i badawczego pytania.
Tylko złotawe źrenice prababki nie błysnęły na widok wchodzącego gniewem ni niepokojem. Owszem, powiększyły się one i zajaśniały radością. Zmarszczone powieki jéj nawet drżéć i mrużyć się przestały, a żółte, wązkie wargi, poruszyły się i wymówiły takim, jak wprzódy, szeptem, głośsnym choć bezdźwięcznym:
— Ejnklchen! Kleiniskind! wnuczku! dzieciątko!
Na dźwięk szeptu tego, brzmiącego radością i pieszczotą, zamknęły się usta Saula, które otwierały się już były dla wymówienia surowych słów zapytania i wyrzutu; spuściły się ku stołowi pytające i gniewne oczy dwóch synów jego. Spóźnionego przybysza powitało tylko ogólne milczenie, które jednak przerwała znowu prababka, powtarzając raz jeszcze:
— Kleiniskind!
Saul wyciągnął ręce nad stołem i półgłosem podał obecnym motyw modlitwy, odmawianéj przed ucztą sobotnią.
— Błogosławionym niech będzie Pan... — zaczął.
— Błogosławionym niech będzie... — rozszedł się po izbie gwar przytłumiony, i wszyscy stali przez minut kilka dokoła stołu, modlitwą poświęcając znajdujące się na nim potrawy i napoje.
Przybyłly młody człowiek nie połączył się jednak z chórem ogólnym, lecz usunąwszy się w głąb’ izby, odmawiał opuszczone przez się dnia tego modlitwy sobotniego Kiduszu. Czyniąc to, nie dokonywał ciałem swém żadnych poruszeń, ręce spokojnie miał skrzyżowane na piersi, a wzrok nieruchomo utkwiony w okno, za którém wisiała głęboka ciemność wieczoru.
Oblicze jego, ściągle i łagodnie zarysowane, okryte było bladością, właściwą naturom nerwowym i namiętnym. Bujne, ciemno-płowe włosy ze złotemi odbłyskami, opadały mu na białe czoło, z pod którego oczy, głęboko osadzone, z wielką, szarą, błyszczącą źrenicą, patrzały wejrzeniem zamyśloném i trochę smutném. W całym zresztą wyrazie twarzy młodego człowieka tego mieszały się ze sobą cechy chmurnego prawie smutku i dziecięcéj nieledwie nieśmiałości. Czoło i oczy jego zdradzały tajemną myśl jakąś dolegliwą, niespokojną, ale cienkie usta posiadały zarys miękkiéj czułości i zaledwie dostrzegalnie drżały od chwili do chwili, pod wpływem jakby tajemnie doznawanéj obawy. Zwierzchnią wargę i krańce policzków okrywał mu gęsty puch złotawy, objawiający, iż dosięgnął on lat dziewiętnastu lub dwudziestu wieku, pory więc życia, która, dla wcześnie dojrzewających mężów izraelskiego plemienia, uważaną bywa za pozwalającą już a nawet zmuszającą niejako do zajęcia się, na własną rękę, rodzinnemi i życiowemi sprawami. Kiedy młody człowiek ukończył swe mo-