Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Dziurdziowie.djvu/285

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ona sama — bełkotał — wiedźma ta... czortowa przyjaciółka... kowalicha proklataja... hroszy nie dała, a po nocy ludzi na zmarznięcie wodzi...
— Ona! znów ona — krzyknął Piotr i także poprzeczny drąg z sań wygiągać[1] zaczął.
— Niechaj czartowska przepadnie przed bozką siłą... niechaj bozka siła przezwycięży czartowską siłę... Pohana dusza jéj... synka mnie zgubić chciała, a teraz znów na polu zamrozić... nie doczekanie jéj...
— Czego ona do naszéj familii przyczepiła się i prześladuje... — krzyknął Klemens. — Czy to już moja młodzieńka głowa przepadać ma przez nią?...
Stepan tchu z ust nie wypuszczał, ale także poprzecznicę z wozu wyciągnął... W napełniających świat białych ciemnościach, twarze ich niewidzialne były, ale z grośnych sapań ich piersi, z ponurych mruczeń i pijanych wykrzyków, bił wzbierający wulkan namiętności najsroższych, trwogi i zemsty. Minuta upłynęła, a wmgle śniegowéj o kilkanaście kroków od trojga skupionych z sobą sań zaciemniała szamocąca się gromadka ludzi i wzniosły się krzyki i jęki straszne, które jednak wicher przykrywał swym szumem i wraz z pogwizdami swemi niósł na szerokie, burzą huczące pola...

Pięć minut upłynęło, a wielka fala wiatru, rozsuwając na chwilę mgłę śnieżną, ukazała drogę, jak struna prosto wyciągająca się w przestrzeni, a na

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wyciągać.