Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Dziurdziowie.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sem, wymawiając wciąż jedne i te same słowa. Kilku mieszkańców Suchéj Doliny, z czarkami w rękach, lazło całować starszynę, który, także mocno podpiły, rozparł się na ławie i tak już wielką swą czapkę głęboko na twarz nasunął, że samę prawie rudę brodę z pod niéj widać było. Chłopi jednak dostawali się mu do policzków i, cmokając w nie, powtarzali.
— Ty z nas najwyższejszy, ty nad nami wszystkimi, jak ojciec...
Szymon przeciwnie, podszedł teraz do niego z miną zawadyacką:
— Ty mnie gospodarstwa opisywać nie śmiéj! — Krzyczał, — bo jak opiszesz, zabiję... dalibóg zabiję... choć ty starszyna, a taki zabiję... i budzie tobie szabasz!
Piotr Dziurdzia stał naprzeciw Maksyma Budraka.
— U ciebie córka — prawił — a u mnie syn... niech będzie pochwalony Pan Bóg najwyższejszy. — A Budrak jednocześnie mówił:
— U ciebie syn, a u mnie córka... Czemu nie ma być woli bozkiéj... będzie... tylko swatów przysyłaj...
— Przysyłaj! — twierdząco powtórzył Piotr i, podnosząc w górę wskazujący palec, z namaszczeniem zaczął znowu: