Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Dziurdziowie.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pomaga czy nie pomaga, a taki im dobrze kiedy hrosze mają, — zauważył Szymon, a po chwili myślenia machnął ręką i zamruczał: — To i co z tego? Pies kudłaty, jemu ciepło; chłop bogaty, jemu dobrze... kowalu i żonce jego dobrze, a mnie od tego nie lżéj...
— Jeszcze i ciężéj i na cudze dobro patrzéć, kiedy człowiekowi samemu na świecie gorzko...
— Ale!
W tém, Jakób Szyszko stanął jak w ziemię wryty i z ręką wyciągniętą ku domowstwu kowala przyciszonym, zdławionym prawie głosem wymówił.
Baczył? Szymon, baczył? (widziałeś?).
Szymon stanął także i nic wymówić nie mogąc, usta tylko szeroko roztworzył. Zjawiskiem, które obu chłopów tak bardzo uderzyło, była spadająca gwiazda. Oderwała się ona niby od ciemnego sklepienia i, złoty wężyk zakreśliwszy w powietrzu, nad samą chatą kowala zniknęła. Na tle przejrzystéj nocy, błysk ten strzelił chwilową lecz świetną światłością. Jakób powtórzył pytanie.
Baczył ty?
— Czemu nie baczył? baczył, — zaszeptał Szymon; — o nich my mówili, i na ichże chatę gwiazda spadła...
Jakób głową wstrząsnął i głośny, szyderski śmiech wychodził z wązkiéj, staréj jego piersi.