Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Dziurdziowie.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z twarzą z żółkłą i zmalałą, stała i teraz w swych płytkich trzewikach i dużéj chuście na głowie, nie miotając się, jakby czyniły inne, owszem, bez ruchu prawie i tylko srogim wzrokiem na nią patrząca. Na Pietrusię nieruchomość ta, ten wzrok w nią utkwiony i te wyrzucone przekleństwa, wywarły wrażenia takie, że aż jęknęła i niby przed widmem cofnęła się o kroków parę.
— Czego chcecie, ciotko? — wyjąkała.
Teraz Piotrowa głową kiwała i po razy kilka, jakby jéj oddechu do dłuższego mówienia brakło, powtórzyła: — Oj ty! oj ty! oj ty!
— Oj ty niegodziwa! — wybuchnęła nakoniec, — toż ty przez tyle lat chleb nasz jadła, toż my ciebie jak co dobrego lubili i hołubili... Za co ty nam teraz syna otruła?... ha?
Piotrusia rękoma splasnęła.
— Ja wam syna otruła? ja!
Agata postąpiła naprzód i zbliżyła się do niéj tak, że rozdzieliła je tylko wązka cierlica. Szyję wyciągnęła i w twarz młodej kobiety wpiła jadowite, błyszczące spojrzenie. Z przeciągłém syczeniem słowa z jéj ust wychodziły.
— Co ty jemu zrobiła? Skaży, co zrobiła? jakie ziele téj dziewce dała, żeby go ona niém napoiła? Nie dawała może? ha? Skaży, że nie dawała? Zełżyj, co tobie szkodzi, ty już i tak zgubiona, czortu