Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Dziurdziowie.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja wierzę i nie wierzę... — wśród płaczu mówiła, — czyby mnie Pan Bóg takie wielkie szczęście dał, żeby mnie wziął za żonkę syn gospodarski... Oj, szczęście to, takie szczęście, że większego już chyba na świecie niéma...
Pietrusię zwierzenia te widocznie wzruszały.
Każdéj żywéj istocie życzliwą ona była, a biadania i pragnienia téj, przypominały jéj przeszłość własną. Franka w obie ręce całować ją zaczęła.
— Ratuj, Pietrusia, ratuj, dopomóż... — jęczała — ja tobie przez całe życie wdzięczną będę.
— Kiedyż bo — wahającym się już głosem zaczęła kowalowa — kiedyż bo, żeby i to... baćko jemu z tobą żenić się nie pozwoli... syn gospodarski... bogaty i taki urodziwy... Słyszę, Pietruk téj zimy do Budrakówny dla niego swaty ma słać...
— Oj, — zajęczała, Franka, — kab tylko on chacieł, kab tylko on sam chacieł, z baćkiem już łatwy jenteres. On u baćki swego prawe oko w głowie, baćko świata za nim nie widzi...
— To jest prawda — potwierdziła Pietrusia — on u rodziców tak jak jeden, bo z durnego Jasinka mała pociecha...
Kab tylko chacieł! Kab na prawdę polubił... — wzdychała Franka i znowu ręce kowalowéj całowała, a policzki jéj pocałunkami i łzami swemi moczyła.
Pietrusia namyślała się jeszcze z wielkiego kło-