Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Dziurdziowie.djvu/021

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pora idźci (iść) dalibóg pora! — chórem powtórzyło kilka piskliwych kobiecych głosów.
Inne dodały.
— Czy wam nie wstyd, Pietruk, tak marudzić? Oj! muszczyna (mężczyzna), niby to silny! A baba prędzéj-by tych trzasek naszczepiła jak on... gospodarz wielki!
Piotr Dziurdzia wykrzykników tych ku niemu zwróconych, jakby nie słyszał, ani głowy podniósł, ani ustami poruszył. Rozszczepiał wciąż i odszczepiał polana na cienkie drewienka z taką powagą i uroczystością, iż zdawać się mogło, że tuż, tuż przeżegna się i robotę swą przeżegna, tak była dlań ona ważną i niemal świętą. Dwaj w pobliżu niego stojący chłopi, jednocześnie stryjecznego brata jego, Stepana Dziurdzię, zapytali:
— Niéma! no i ani troszeczkę niéma?
Zmarszczony, zgryziony Stepan odpowiedział:
— Tak jak nic niéma! Kropelkę z siebie puści i żeby ją zabić więcéj już nie da! Dziecku, jak rozkrzyczy się, niéma czego w gębę wlać...
— A-a-a-a-a! — głośno i przeciągle dziwili się pytający.
— A wprzódy jak było? — zapytał ktoś z boku.
— Wprzódy — odpowiedział chłop — bywało i więcéj jak garniec dadzą...
— Dwie?
— A dwie.