strumentów były basowe szumy wiatru, tak, że chwilami zdawać się mogło, że wszystko co istnieje na niebie i ziemi zanosi się od płaczu i lamentu. Jakie nerwy, jakie potężne nerwy mieć trzeba, aby módz przez całe szeregi lat żyć sam na sam z taką posępną naturą i — nie zwarjować! Dobrze to jeszcze żyć z naturą, kiedy słonko świeci, strumyki szemrzą i kwiatki kwitną, ale żeby mi jakieś suche palce grobowo bębniły w okna, a wiatr od rana do wieczora nad samemi uszami wzdychał i lamentował, niech mię Pan Bóg miłosierny od tego zawsze broni! Trzeba być, bądź co bądź, w znacznej mierze jeszcze dzikim, aby tę dziką surowość natury bezpiecznie znosić. Może dlatego są oni tutaj tak skłonnymi do brania wszystkiego ze strony tragicznej, że im ziemia, niebo i powietrze wiecznie nad uszami wzdychają i płaczą? Wtem, w domu i trochę zdaleka, bo w oddaleniu dwóch, czy trzech pokojów, coś westchnęło i zaśpiewało, lecz wcale inaczej niż wichry i piszczele, smętnie też wprawdzie, ale melodyjnie i dla mnie swojsko. Były to akordy brane na pianinie, znajdującem się w jej pokoju, powolne, przewlekłe, podobne do wołania, którego tęskna i trwożna namiętność drży w tonach, jak czasem łzy powściągane
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Dwa bieguny.djvu/366
Wygląd