Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Chwile.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I od słowa do słowa wszczyna się hałas ot taki, jak w tej chwili. Boże! jak krzyczą i jakiemi słowami obelżywemi wzajem na siebie, jak gradem brudnym, sypią! I słuchać tego trzeba, uciec nie można!
W głowie, która coraz ciężej zagłębiała się w poduszkę, przewinęło się przekleństwo, które z cicha powtórzyły spieczone wargi. A potem powstały w niej zapytania:
— Czy ludzi dobrych na świecie niema? Czy Boga niema w niebie?
Aż mętna, ponura, do cielska chmury ciężkiej podobna, przypłynęła myśl:
— Chyba niema!
I przed oczyma paralityczki zasłoniło przerzynającą mgłę księżycową wysoką linię krzyża.
Księżyc ukazał się zza czarnej ściany kościoła i zwolna płynąć zaczął ku szczytowi jego wysmukłej wieży. Pod ogrodzeniem kościelnem, to znikając w cieniu drzew, to wynurzając się zeń na światło, przesuwała się postać bardzo drobna i szczególna. Byłże to karzeł, z tułowiem potwornie rozrosłym, albo garbusek, którego drobne nogi z trudnością dźwigają plecy ogromnie wydęte?
Było to dziecko, niosące na plecach ogromny wór kartofli. Z trudnością niezmierną brzemię to dźwigając, pełzło raczej, niż szło, z twarzą zwieszoną ku ziemi i oczyma utkwionemi w zie-