Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Chwile.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nuty, takty wskakiwały na takty, a w wieńcu tańczących, par pojedyńczych rozróżnić było już niepodobna; zlał się on w jedną masę wirującą, kotłującą, migocącą ubiorami najdziwaczniejszymi, twarzami, zalanemi szkarłatem i potem. Laski sterczały na wszystkie strony, peleryny miotały się jak wściekłe, cylindry opadały prawie na oczy, czapki futrzane wyglądały, jak porwane w taniec kosmate grzyby, czepki wykrzywiały się nad wąsatemi twarzami, rozpięte parasole wirowały... Sarabanda, sabat, obrządkowy szał konwulsyonistów. Widzowie, stłoczeni w drzwiach i pod ścianami, śmiali się głośno, co z grzmotem hucznej muzyki, z szelestem stóp tańczących, z okrzykami rozweselenia i podziwu wytworzyło rodzaj wielotonnego krzyku, prawie ryku. Długo przecież trwać to nie mogło, bo tańczącym nie wystarczało sił, płuc i mięśni; to też wkrótce rozległ się ten sam, co wprzódy, głos niewieści, od wytężenia i wycienienia aż uszy świdrujący:
— Wszystkie pary na swoje miejsca!
W mgnieniu oka rozkaz spełnionym został, i przez minutę jakąś wieniec par porozdzielanych w nieruchomości zupełnej otaczał wielką salę. Wszystkim tchu brakowało. Wszystkie piersi ciężko i głośno pracowały. Po wielu twarzach pot strumieniami spływał, inne płonęły w rumieńcach krwistych. Do ostatnich należała pani