Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Chwile.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

swej muzę melancholii, mogłaby służyć za wzór do jej obrazu. Stojąc tuż za nią, prawie pomimo woli, zwolna i cicho zacząłem:
— Kiedy u nas o zmroku...
Powolnym ruchem twarz ku mnie obróciła, po ustach jej przewinął się uśmiech, w oczach zaświeciły łzy i głosem, dźwięk dzwonu naśladującym, dokończyła:
— Dzę-dzę! dzę-dzę!
Wyciągnęła do mnie rękę.
— Dziękuję za pomoc i za chwilę... takiej rozmowy. Nie spodziewałam się już... takiej rozmowy z nikim. Dziękuję i dobranoc.
Z głębokim ukłonem rzekłem:
— Jestem ofiarą niesprawiedliwości. Powiedziałem pani o sobie wszystko: jak się nazywam i czem się na tym świecie trudnię, a wzamian nie wiem nic...
Zmieszała się widocznie: może przyszło jej na myśl, że za wiele powiedziała... Namyślała się chwilę, potem rzekła:
— Na co panu wiedzieć: kto jestem i jak się nazywam? Może nie spotkamy się z sobą już nigdy. I wie pan? wolałabym, abyśmy się już nigdy nie spotkali.
— Niezbyt pochlebne dla mnie życzenie...
— Owszem, pochlebne. Czy pan nie zauważył, że wszystko na świecie, im bliżej poznawane, tem mniej piękne. Może jutrzenka i tęcza