Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Chwile.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

całą, białą od śniegu... Ale po co ja panu to mówię? Co to pana może obchodzie?
— Niezmiernie obchodzi. Czy pani nie czuje, że, pomimo pierwszego spotkania, nie jesteśmy dla siebie obcy?
— Tak, tak! — potwierdziła; to prawda! To tak rzadko się zdarza...
— Co?
— Żeby ludzie nie czuli się sobie obcymi.
Teraz ja potwierdziłem:
— To prawda.
Jakieś tajemnicze wspólności myśli i uczuć szybko zadzierzgiwały pomiędzy nami węzeł zaufania.
— Musiała pani wiele cierpieć! — zauważyłem.
Wzruszyła ramionami.
— Żebym na to pytanie odpowiedziała komu: tak! niktby nie uwierzył. Niktby nawet nie zapytał mię o to, tak się to wydaje nieprawdopodobnem. Bo człowiek bywa czasem zupełnie do samego siebie niepodobnym...
— A może raczej w człowieku bywa dwóch ludzi do siebie niepodobnych?
— Może i tak. A pan ma jeszcze matkę?
— Nie mam już, pani. Daleko stąd jest taki cmentarz wiejski, na którym przed kilku laty spoczęła i nad którym codziennie, o zmroku, drewniana kapliczka na Anioł Pański dzwoni.