Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Chwile.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

skie, on niósł do którejś wielkiej gazety rękopis, ale zapomnieliśmy o tem i z ulicy w ulicę szliśmy, nie wiedząc dokąd idziemy, aż znaleźliśmy się w dzielnicy miasta, której jeszcze nie znałam, a którą on znał dobrze...
Cecylia przerwała.
— Może w tej, gdzie są takie stare domy, z przedsionkami ciemnymi i taki stary kościół?
— Tak, tak! Czy tam byłaś kiedy?
— Byłam.
— Bohdan mówi prześlicznie. Cóż chcesz? poeta! Zasłuchałam się, zapomniałam o lecących jak błyskawica godzinach. Drogę zastąpił nam jakiś ogród...
— Z mnóstwem kwitnących jaśminów?
— Nie; było to w zimie. Jaśminy nie kwitły, ale na drzewach i krzewach, jak rzeźbione marmury, leżały wielkie płaty śniegu i śnieg migocący miliardem iskier zaściełał ziemię. Powietrze lekko mroźne, jak kryształ przejrzyste przepajało złoto słoneczne. Usiedliśmy w tym ogrodzie, aby trochę odpocząć i naraz jemu i mnie jednocześnie wydało się, że to taki sen dziwny, który przeniósł nas pomiędzy marmury, stojące w złocie słonecznem, na kobierzec, z którego mrugały ku nam, wyraźnie ku nam mrugały, miliardy brylantowych oczu. Wtedy powiedział, ze mnie kocha...
Cecylia cicho rzekła: