Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Chwile.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tów nielicznych, lekkich, kobieta wysoka i w szczupłości swej bardzo zgrabna, ze śmiałą gęstwiną ciemnych pierścieni włosów nad oczyma chmurnie błyszczącemi pośród zmiętej nieco cery, szybko postąpiła ku wchodzącej i objąwszy ją ramionami, w milczeniu złożyła dwa pocałunki na jej czole i ustach.
— Przyjechałaś? Kiedy? Jak to dobrze, że przyszłaś! Gdybyś mnie była jednem słowem zawiadomiła, przybiegłabym do ciebie... Zdaje mi się, że od wejścia twego powiały na mnie wszystkie cisze i wonie waszych kochanych stron. Ach, jak ja tam wśród was wybornie odpoczywałam! Tak odpoczęłam, że po powrocie zrobiły mi się najlepsze moje roboty. Chodź-że, usiądź tu! Muszę zapytywać cię o mnóstwo rzeczy i sama wiele ci opowiadać... Usiądź tu, a ja przy tobie! Może chcesz cukierków? Stawiam je tu, blizko... wszak je lubisz? Ty zresztą, jak dawniej, wszystko, co jest na świecie, lubisz! Prawda, wiosno?
Ze szczerą czułością w chmurnych oczach patrzała na tę różową, złotowłosą towarzyszkę, prawie dziecko w porównaniu z nią, kobietą dojrzałą na trudnych drogach pracy i na wyżynach natchnień artystycznych. Kilka lat tylko różnicy wieku, ale takich, że do szczętu starły z niej barwy wiośniane. Chód i postawy miała pomimowoli wzorowane na tych posągach, z któ-