Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Chwile.djvu/024

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ny, z obydwoma panami: starszym i młodym, wznosi z gałęzi uschłych i zielonych stos tak okazały, że spłonąć—by mógł na nim z kośćmi wcale spory heretyk; gimnaziści z chłopcem kredensowym, dwaj studenci z jedną panną i druga panna z niedawno przybyłym gościem, łamią w lasku gałęzie olchowe, leszczynowe, jałowcowe i niosą je albo ciągną za sobą, jak kto zdoła. Lecz najważniejsza bodaj czynność przypadła w udziale staremu stangretowi: u stóp wznoszącego się gmachu leży on rozciągnięty na trawie, plecami do góry i z całej siły szerokiej piersi dmucha na uparty ogień, który u samego dołu to błyska, to przygasa, to rozpuszcza język długi i szeroki, to kurczy go i pod ziemię chowa. Już go był raz rozpuścił zupełnie i buchnął dymem, a teraz rozlenił się znowu, omdlewa, ledwie dyszy. Więc stary Marcin dmie jak z miecha, aż mu siwe wąsy jeżem nad wydętymi policzkami stoją, a czoło zorane i włosy bieluteńkie oblewają się od ognia różową łuną. A młody stangret, który z młodym sąsiadem tylko co przybył, nie śmie ani tak wyciągnąć się na ziemi, ani tak głośno dmuchać, jak to czyni stary sługa domowy: więc na jedno kolano ukląkł i dmucha delikatnie, jakby tylko dla okazania swoich także najlepszych chęci.
Jakim sposobem nastąpiło tu tak do dna re-