Przejdź do zawartości

Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Bracia.djvu/031

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niego, tylko biegała ciągle do pokoju Rozalii z przysługami, ze śmieszkami i z szeptami. Bo od niego nie lękała się, tak jak od niej, rzeczy przykrych i niepokojących. Z tego wynikałoby, że, chcąc doświadczyć dobroci ludzkiej, trzeba umieć być złym.
Słońce było już blizkiem zachodu, pora wieczerzy nadchodziła, gdy do pokoju Hornicza wszedł Filipek, i położywszy na stole list i parę dzienniników, odszedł.
Hornicz przypomniał sobie, że dziś był dzień posyłania na pocztę, a raczej na stacyę kolei, po dzienniki i listy – właściwie po dzienniki, bo Horniczowie prowadzili oddawna życie tak ustronne, że listy przybywały do nich bardzo rzadko. Ale ten, który przybył teraz, miał widać coś szczególnego w samem piśmie adresu, bo Hornicz rozdarł kopertę bardzo pośpiesznie, a potem, stronicę zapisaną przeczytawszy, z oczami rozbłysłemi rzucił się ku drzwiom.
— Sabinko! Sabinko! Sabinko! — wołał żony głosem niezwykle donośnym i nabrzmiałym radością.
Sabina stała z łokciami opartemi o stół, przy którym Rozalia nadąsana i milcząca siedziała z głową zwieszoną nad książką. Na głos Hornicza drgnęły obie; Rozalia z głośnem syknięciem zasłoniła uszy dłońmi, Sabina przybiegła do męża z oczami wylękłemi.
— Co? co? co się stało? — wyszeptała z trwogą.
Hornicza drażniła zawsze w sposób przykry lękliwość niesłychana żony; tym razem wyjątkowo wzmogła jego wesołość.