Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Anastazya.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To niech porzuci! Prosić nie będę, aby słowa mi dotrzymał!
— Czy ty jego już nie miłujesz, abo co? — dziwiła się Ewka.
Anastazya, kędyś daleko przez okno patrząc, rzekła:
— Już i sama nie wiem, co to takiego! Podczas miłuję ja go bardzo, a podczas zdaje się, jakobym już nie miłowała. Inszym ja go sobie z oddalenia wystawiałam, a inszym w bliskości nalazłam.
— Święty Boże! — rękoma splasnęła Ewka: — a czegóż jemu brakuje? Ładny taki, polerowny, górnie myślący... a tylko to jedno, że poddania się twego za wiele żąda. A no, poddaj się tymczasem, a kiedy już po ślubie będzie, tak uczyń, aby górę nad nim wziąć. Co tobie szkodzi udać tera, że we wszystkiem jemu podległa jesteś, i o niego jednego tylko na świecie dbasz, więcej zaś o nic? Później, kiedy klamka już zapadnie, wynagrodzisz to sobie, a że pieniądze — i duże! — masz, tem łatwiej przyjdzie ci tego dokazać. Tera zaś, dopóki ptaszek do klatki jeszcze nie zamknięty, politykuj!
Naścia głową energicznie potrzęsła:
— Ani udawać, ani politykować ja nie chcę i nie będę, boby mi się zdawało, że robaki brzydkie mię obłażą i że sama gadem nikczemnym