— Czart bierz! niech go tam bębny moje do reszty roztłuką!
Wtedy stary człeczyna w długiej do kostek siermiędze, jak kloc ciężki pada od poręczy ganku, do której był uczepiony, mruczy coś pod siwym wąsem i, bardzo powoli dom okrążywszy, do ogrodu wchodzi.
Wilgoć, milczenie, zmrok panują w krzyżujących się alejach szerokich i wązkich, na kwadratach, zasadzonych owocowemi drzewami i sterczących mnóstwem suchych badyli, w gęstych grupach krzewów, na klombach, pośród których świecą brudną żółtością i bielą przymrożone kwiaty. Liście opadłe, wilgocią do ziemi przybite, zaścielają wszystkie drogi, tylko gdzieniegdzie wybija się z ich pstrego pokładu czerniejąca zieloność trawy. Przez szeregi drzew, tworzących aleje, i przez gęste ich grupy[1] widać za coraz ciemniejszemi koronkami gałęzi niebo, coraz głębiej szarzejące. Powietrzem prawie nieruchomem przelatują lekkie wiatry, a ilekroć nadlatują, u stóp drzew, z cichutkim szelestem porywają się tumanki opadłych liści, trochę tylko posunąwszy się nad ziemią, padają znowu ociężałe, zamierające.
Stary Joachim, idąc kasztanową aleją, stopy ciężko obute bardzo powoli stawia na sprężystem podścielisku liści, zwiędłych i mokrych.
Idzie, staje, z głową zadartą spogląda na szczyty kasztanowe, znowu idzie, zatrzymuje się, dziwnie starannie ogląda miejsce, na którem stała
- ↑ Skupienia, gromadki.