Przejdź do zawartości

Strona:PL Edmondo de Amicis - Serce.djvu/311

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Bez matki... Takie dziecko... Takie serdeczne... takie kochające... A to tylko wisiało przy mnie cały dzień... w sieroctwie... w nędzy zmarnieje to, na żebry pójdzie... Oj dziecko moje wygłodniałe... rękę wyciągające po kawałek chleba... Och! Stwórco litościwy! Nie! Nie! Nie chcę umierać! Doktora! Wołajcie prędko doktora. Niech idzie, niech się śpieszy, niech mnie kraje, niech ja zwariuję, ale niech mnie ocali! Chcę życia, chcę zdrowia, chcę za morze jechać, zaraz chcę do swoich... do dzieci... Ratujcie!... Ratujcie...
I wpadała w straszny szał rozpaczy. Pilnujące kobiety chwytały ją za ręce, trzeźwiły, uspokajały, mówiły jej o Bogu, o ufności, aż zwolna, zwolna przychodziła do siebie zapadając w śmiertelne zgnębienie, lub płacząc jak dziecko. A z piersi jej, razem z tym płaczem, dobywały się ciche jęki i westchnienia:
— O Genuo! O miasto moje... O mój domu... O ty, morze moje! O mój Marku! Gdzieżeś ty drogie, drogie dziecko!

Północ była. Marek wypocząwszy parę godzin na brzegu rowu, zaczął iść przez ogromny las, przez puszczę zarosłą olbrzymimi drzewami, potworną roślinnością, pniami podobnymi do kolumn w jakiejś katedrze, które na niezmiernej wysokości splatały korony swoje, wysrebrzone księżycowym światłem. W półzmroku tej gęstwy i miesięcznej nocy widział zastępujace mu drogę miliony drzew najrozliczniejszych kształtów, prostych, pochylonych, pokręconych, pokrzyżowanych, poplątanych z sobą w najdziwaczniejszych ruchach, jak gdyby walki, zaczajenia, groźby.
Niektóre z pni, leżące na ziemi jak powalone bramy, pokryte były bujną roślinnością, która zdawała się być