Strona:PL Edmondo de Amicis - Serce.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

do izby, jeden pochwycił chłopca i usta mu ręką zatknął, drugi zaś gardło staruszce zacisnął. Pierwszy rzekł:
— Ani piśnij, jeśli ci życie miłe!
A drugi:
— Milcz! — i podniósł nóż nad kaleką.
Jeden i drugi mieli twarze obwiązane ciemnymi chustkami, że tylko oczy błyszczały złowrogo.
Przez chwilę słychać było tylko przyśpieszony oddech wszystkich czworga, zmieszany ze smerem słabnącego deszczu. Staruszka dyszała chrapliwie, oczy jej były wysadzone z głowy.
Wtem złoczyńca trzymający chłopca zaszeptał mu do ucha:
— Gdzie ojciec pieniądze chowa?
Chłopiec szczękając zębami odpowiedział cicho:
— Tam... w skrzyni...
— Pójdź, prowadź! — rzekł człowiek.
I powlókł go do stancyjki trzymając mu rękę na gardle. W stancyjce stała ślepa latarka na podłodze.
— Gdzie skrzynia? — zapytał.
Chłopak pokazał skrzynię. Wtedy, żeby być pewnym chłopca, rabuś rzucił go na klęczki przed skrzynią, ścisnął mu kolanami szyję tak, że gdyby krzyknął, mógłby być zduszony, i trzymając nóż w zębach a latarkę w jednej ręce, wydobył drugą z kieszeni zakrzywione żelazo, podważył zamek, zakręcił, wyłamał, oderwał wieko, zaczął gwałtownie wszystko przewracać, naładował kieszenie, skrzynię zatrząsnął, a ścisnąwszy znów chłopca za gardło powlókł go tam, gdzie drugi trzymał w garści staruszkę na wpół zduszoną, z twarzą posiniałą i otwartymi ustami.
— Znalezione? — zapytał z cicha.
— Znalezione! — odrzekł tak samo towarzysz. I zaraz dodał: