Strona:PL Edmondo de Amicis - Serce.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wzgórzu... No, i jakoś się dowlokłem. Chwała Bogu! Ale, za przeproszeniem pana kapitana! Pan kapitan ma rękę skrwawioną...
Istotnie, ze skaleczonej ręki kapitana spod zrobionego naprędce opatrunku sączyło się kilka kropel krwi po jego palcach.
— Ja panu kapitanowi mocniej obwiążę! Pan kapitan pozwoli...
Kapitan podał rękę lewą chłopcu, a prawą wyciągnął, aby mu pomóc odwiązać zbyt luźny węzeł bandaża i poprawić go.
Ale chłopiec zaledwie głowę uniósł od poduszki, zbladł mocno i opadł znów na nią.
— Dość już, dość! — rzekł kapitan widząc to i usuwał zawiązaną rękę, którą mały dobosz chciał przytrzymać. — Pamiętaj ty o sobie, zamiast o innych, bo nawet i małe draśnięcie może mieć złe skutki, kiedy je zaniedbasz.
Chłopiec wstrząsnął głową.
— O musiałeś ty, biedaku, niemało krwi stracić — dodał kapitan spojrzawszy na niego uważnie — kiedyś taki słaby!
— Czym stracił dużo krwi?... Eh, panie kapitanie, żeby tylko tyle! Niech no pan kapitan spojrzy!
I ściągnął owo pokrycie.
Kapitan cofnął się krokiem w tył, przejęty zgrozą. Mały dobosz miał już tylko jedną nogę, prawą. Lewą amputowali mu aż do kolana; krwawe szmaty owijały tę straszliwą ranę...
W tej chwili przechodził mimo lekarz wojskowy, mały człowieczek opasły, bez surduta, w kamizelce tylko.
— A, panie kapitanie — mówił szybko, zbliżając się do małego dobosza — oto brzydki przypadek! Noga